Przypadkiem, nie-przypadkiem; znowu istnieję między słowami, szukając pomiędzy bezkształtnymi literami sensu. Nadmiar czasu, kubek gorącej kawy, której rozzłoszczona para bucha mi w twarz, i zegar - odmierzający bezczelnie czas do nadchodzącego wschodu; oto kawałek mojego życia.
-
Zabiłeś go…
Nieobecnym
spojrzeniem objąłem niebo, które zwisało majestatycznie nad naszymi głowami w
kolorze magnetycznego indygo. Nie dostrzegałem ani gwiazd, ani księżyca, nawet
nieco odległa łuna zapalających się latarni nie przebijała się przez aurę
tworzoną przez to miejsce.
Słyszałem,
jak ciemność zmierzała w naszą stronę. Kroki miała lekkie, niewinne,
przypominała mi wtedy delikatnej urody dziewczynę z wiankiem na głowie, która
tańczyła wśród zieleniących się pól i tonęła w konstruowanej przez siebie
radości. Ciemność jednak miała na twarzy dumny uśmiech, dzięki jakiemu tłamsiła
nielitościwie choćby przebłysk naturalnego światła – wizerunek subtelnej
kobiety rozpraszał się w wyobraźni. Ustąpił on miejsca żądnej strachu marze z
najgorszego nocnego koszmaru, stworzonego kiedykolwiek przez człowieka, istotę
o ponoć bezkresnej wyobraźni. Ciemność idąca w naszą stronę nie była urojeniem
– nie, kiedy echo jej kroków grzmiało groźnie w uszach, doprowadzając do
migreny, a mrok gęsto spływał na niczego nieświadomych ludzi.
-
Zabiłeś go!
Dopiero
teraz wypełniające przestrzeń słowa przestały być niewyraźnym bełkotem, a
ukształtowały się w przesycone żałością zdanie. Krótkie zdanie o
nieskomplikowanej formie, z dosadnym i jednoznacznym przekazem – zabiłeś.
Spojrzałem
na swoje dłonie, na strugi zaschniętej krwi, tworzącej abstrakcyjne kształty.
Zacisnąłem je w pięści – na nieszczęście, fizycznie należały do mnie. To były
moje dłonie. Dłonie człowieka przeklętego.
Ach,
więc tak wygląda pozbawienie kogoś życia. Czułem niedosyt, czułem pustkę
wiercącą dziurę w żołądku – nie tak opisywano ten stan w książkach. Morderca
uchodzi, według ludzi, za złodzieja życia.
Jednak złodziej nie tylko zabiera, on także przywłaszcza sobie to, co zdołał
ukraść. Dalej patrzyłem na ręce; były puste – martwy człowiek może i nie zatrzymał
swojego życia, ale pozbawił mnie mojego. Istniałem więc, ale nie żyłem. Stałem się
wygnańcem społecznym, wyrzutkiem moralności – ciemność skocznie wędrowała w tę
stronę, by mi to z przesadzoną radością obwieścić.
-
Do cholery! Słyszysz mnie w ogóle? – Otworzyłem dłonie, zamknąłem i otworzyłem.
To moje dłonie. – Anton!
Zamrugałem
kilkukrotnie, po czym skierowałem wzrok na Dorę. Obejmowała się ramionami, nie
mogąc zdecydować, na którym z nas zatrzymać spojrzenie – na tym, co leżał w
bezruchu na ziemi czy na tym, co go tego ruchu pozbawił. Przygryzała
zaczerwienioną od chłodu wargę, oczy miała napuchnięte od płaczu, wysoko
zarysowane policzki zdobił odcinający się od pobladłej skóry rumieniec, zaś
jasne włosy tkwiły w nieładzie absolutnym – to tworzyło z Dory pozór cienia człowieka, którym tak naprawdę
byłem ja.
-
Dora?
Kiedy
westchnęła, usłyszałem, jak jej głos drży z przerażenia. Rozpłakała się, znowu.
Wzdychała i jęczała na przemian, chowając twarz w dłoniach. Nie mogłem do niej
podejść, przytulić – wizja nadchodzącej ciemności była paraliżująca.
Straciłem
zainteresowanie Dorą, gdy mój wzrok przypadkiem zatrzymał się na ciele tego
nieszczęśliwca – złupiłem jego oddech, zatrzymałem serce, wydarłem możliwość
funkcjonowania w społeczeństwie.
W
myślach miałem ciszę. Bezkresną, bezbarwną, bezwonną. Ciszę, która powinna być
przedsmakiem przed nadejściem sumienia – sumienie nie nadchodziło. Nie
nadchodziło, bo nie czuło się tutaj potrzebne. Jakże mocno chciałem wyrwać się
z tej nieludzkiej obojętności; rwące bicie serca czy rozchodząca się po ciele
adrenalina przynajmniej poświadczyłyby o moim człowieczeństwie.
Trzask!
Ledwie
się zorientowałem, kiedy Dora wykonała zamach. Byłem w takim szoku, że zamiast
bólu poczułem falę uderzeniową spowodowaną ciosem w policzek.
-
Kurwa, Anton! – Chwyciła mnie za kurtkę i przyciągnęła do siebie. Pachniała
fiołkami. – Obudź się, rozumiesz? Nie wiem, gdzie jesteś, ale wróć do mnie,
proszę…
Nie
poluźniła uścisku. Wciąż trwała w nim zawziętość, a wraz z nią – niczym cień –
prośba, którą potrafiłem zignorować, mimo szczerości w jej wypowiedzeniu. Znowu
coś poczułem na policzku – nie było to uderzenie, a dotyk. Głaskała mnie
wierzchnią częścią dłoni. Przymknąłem oczy. Miała delikatną skórę – tak
delikatną, że przez moment zastanawiałem się, czy przypadkiem nie została
owinięta bibułką.
Na
początku moje czoło zetknęło się z jej czołem. Nasze oddechy uciekały w postaci
pary wodnej; tworzyły niepojęte kształty na tle gęstniejącego od ciemności
nieba. Później osunąłem się w dół, na ramię. Mogłem bez skrępowania zaciągać
się fiołkową wonią, ale uginające się kolana nie pozwoliły mi na wprowadzenie
się do stanu odurzenia. Wylądowałem miękko na ziemi. Głuchy huk przez chwilę
wprowadził zamęt w atmosferę, która w chory sposób była idealna. Objąłem Dorę w
pasie, przytuliłem się do jej podbrzusza, wypuściłem spokojnie powietrze
mielone w ustach. Czułem ciepło. Ujmująco łechtało twarz, łagodziło wszelkie
ostre rysy. Czułem, więc rozpaczliwie
trzymałem w sobie resztki człowieczeństwa.
-
Och, Anton…
Niespodziewanie
klękła, obejmując mnie ramionami.
-
Dora… - wyszeptałem cicho jej imię.
-
Cii, nie teraz. – Wstała i podała mi dłoń. – Musimy go pochować. Może niegodnie
odebrałeś mu życie, ale z godnością musisz go wysłać w zaświaty.
Niewzruszenie
nie ustępowało. Trzymało się kurczowo strzępów mojej duszy, wrzeszcząc w
niebogłosy; nadal próbowało mnie otumanić, nadal próbowało sparaliżować i
doprowadzić głucho chaotyczne myśli do agonii. Tymczasem to, co działo się
wokół mojej osoby, uchodziło za czyste pandemonium, którego główną ofiarą była
Dora. Nie płakała tak rozdzierająco, ale pochlipywała, pociągając nosem. Rękaw
bawełnianego sweterka był wilgotny i musiała go podwinąć, by zimno nie drażniło
skóry – a Dora miała wrażliwą skórę.
Uciekliśmy
z miejsca o magnetycznej atmosferze, uciekliśmy także przed ciemnością, którą
zirytowało nasze działanie. W jej kroku wciąż panowała lekkość i brak pośpiechu
– wiedziała, że nad wszystkim panowała, a to dawało przewagę.
-
Anton, weź łopatę. – Wskazała na przyniesiony niedawno szpadel. Drewniana
rączka i blaszana łycha. – Wykop dół, przynajmniej na pół metra głębokości.
Kopiąc,
zapominałem o niewzruszeniu, o obojętności i odrętwiającej apatii. Kopiąc,
miałem wrażenie, że z każda kroplą potu ucieka ze mnie chłód, który tak
bezlitośnie krępował mnie przed jakimikolwiek ludzkimi odruchami – dlaczego wszystko chciało sprawić, abym nie czuł
się człowiekiem? A może nigdy nim nie byłem? Może ta sytuacja pokazała, co
kryło się za zasłoną pozorów? Pustka i pasywność, czyli drakońskie piękno.
Gdyby
człowiek, którego chowałem, był mi obcy, potrafiłbym wytłumaczyć tę
nieustępującą indolencję, ale grzebałem przyjaciela – nie jednego z wielu, a
jedynego. Oczy nawet nie zalśniły od łez, głos nie próbował się załamać, a
kolana nie uginały się pod ciężarem ciała.
Zerknąłem
za siebie. Dora głaskała owioniętą pocałunkiem śmierci twarz. Nie przejmując
się moim spojrzeniem, pozwoliła łzom na swobodny spad po policzkach.
Chciałem
powiedzieć, jak wielki czuję smutek, jak mi przykro i głupio, ale kiedy
tworzyłem w myślach pokorny monolog, usta milczały – jakby były niezależne ode
mnie.
-
Możemy go pochować - oświadczyłem cicho.
Jego
ciało ze stłumionym łoskotem uderzyło o ziemię. Nie patrzyłem na Dorę, a na
twarz, którą widziałem niemalże codziennie od dwudziestu lat. Nie uśmiechnąłem
się, chociaż powinienem – wiem, że wysłałem impuls do mózgu; on go najwyraźniej
nie odebrał. Nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić tego charakterystycznego dla
niego spojrzenia albo uśmiechu cieplejszego od słońca. Kiedy zamykałem oczy,
zamiast setek tysięcy kreowanych wyobrażeń, widziałem wyłącznie pustkę.
-
Anton?
-
Zakopmy go.
Usłyszałem
cichy szloch Dory, ale kucnęła i rękoma zaczęła spychać ziemię na ciało.
Wziąłem do ręki łopatę i zgarniałem grudy, przyśpieszając proces chowania
człowieka, którego doskonale znaliśmy. Wspólnie uklepaliśmy ziemię,
przysypaliśmy źdźbłami zżółkłej trawy i liśćmi. Dora, nadal klęcząc, muskała
dłonią uklepany grób.
-
Na wiosnę zasadzę tutaj fiołki. Lubił ich zapach.
Tak
samo, jak lubił Ciebie, Dora.
-
Nienawidzisz mnie? – zapytałem nagle.
Uniosła
w zdumieniu brwi, a na ustach uformowało się coś, co przypominało uśmiech.
-
Dlaczego miałabym cię nienawidzić?
-
Zabiłem naszego przyjaciela.
Dora
wstała i otrzepała dłonie, które później założyła na biodrach. Wzrok skierowała
do góry, na bezgwiezdne – pomyślałem nawet z rozkoszą, że nagie, otwarte przed
nami i nieco skrępowane tym, że na nie patrzymy – niebo.
-
Nic nie dzieje się bez przyczyny, Anton. Nic nie dzieje się bez przyczyny…
Spoglądając
przez okno na skąpane w mroku miasto, miałem wrażenie, że słyszę napierający
zewsząd złośliwy śmiech. Ciemność szydziła ze mnie, ciemność uroczo
obwieszczała, że jestem niepasującym elementem, który zaburzał harmonijność
całokształtu – jednoznacznie nawoływała do wyeliminowania mnie. Dotknąłem
dłonią szyby. Gdyby nie ona, zapewne ciemność wciągnęłaby mnie do swojego
świata.
-
Chcesz kawy? – ciche pytanie Dory wytrąciło przyjemnie z myśli, które, na
(nie)szczęście, przestały być chaotyczne.
-
Nie, dzięki.
Postanowiliśmy,
że razem spędzimy dzisiejszą noc. Tak było bezpieczniej, raźniej, nawet
oszołamiająco w błogi sposób.
Dora
i tak postanowiła zagotować wodę. Wyciągnęła z szafki dwa kubki, włożyła do
nich po torebce herbaty.
-
Skoro nie chcesz kawy, dostaniesz herbatę. – Zachichotała nerwowo, włączając
czajnik elektryczny.
Usiadłem
na krześle.
-
Wiesz, Dora… - zacząłem niepewnie, bawiąc się palcami. – To chore, ale nie
czuję nic.
-
Nie rozumiem…
-
Kiedy go zakopywaliśmy, kiedy patrzyłem na tę pogrążoną we śnie, spokojną
twarz, nie potrafiłem wykrzesać z siebie jakiegokolwiek uczucia. Nawet sumienie
milczało – nie chciało gryźć, chociaż powinno, prawda?
Ściągnęła
brwi w zamyśleniu.
-
Do czego zmierzasz?
-
Do tego, że nie umiem żyć jak człowiek, że nim, do cholery, nie jestem!
Przymknąłem
oczy, wziąłem głęboki wdech. Dora postanowiła nie skomentować moich słów –
zaakceptowałem to, ale nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego to zignorowała.
Naprawdę
nie czułem się człowiekiem – nawet oddychałem i mrugałem w inaczej. Albo miałem
emocjonalną blokadę ulokowaną gdzieś na podłożu psychicznym, albo rzeczywiście
dusza w popłochu wyrwała się z ciała i pozostawiła przykro pusty kokon, w
którym jedyną ruchliwością wykazywały się myśli.
A
może to ja wszystko blokowałem? Może nie chciałem dopuścić do siebie myśli o
własnej żałości i bezradności?
Nieoczekiwanie
ciszę przerwało natrętne pukanie. Spojrzeliśmy po sobie, ale to Dora wstała i
ruszyła korytarzem w stronę drzwi. Odprowadziłem ją wzrokiem, dopóki nie
zginęła za zakrętem. Potem usłyszałem świst. Serce nagle zaczęło gwałtowniej
uderzać o pierś. Bach, bach, bach. Adrenalina
wpłynęła do krwi. Zerwałem się w miejsca i zobaczyłem Dorę odwróconą tyłem do
drzwiami. W oczach miała strach, którego nie dało się opisać jakimkolwiek
słowem, którego nie można było do niczego przyrównać.
-
Co się stało? – spytałem szeptem.
Pukanie
ponownie rozległo się po mieszkaniu. Dorę przeszedł dreszcz – osunęła się w
osłupieniu na ziemię.
-
Dora! Co, do cholery, się dzieje?
Spojrzała
na mnie, zakrywając usta drżącymi dłońmi. Zaczęła kręcić głową, szlochać i wyć.
-
Dora…
-
To ciemność! Ciemność po ciebie przyszła.
Czajnik
wyłączył się, oświadczając wszem i wobec, że zagotował wodę, a zza drzwi
wydobywał się złośliwy chichot ciemności.
pięknie piszesz. mam nadzieję, że nie przestaniesz, rób to dalej, bo robisz to świetnie.
OdpowiedzUsuńchciałabym umieć posługiwać się słowami tak, jak ty.
nie wspomnę już o Twoich zdjęciach - uwielbiam je od dawna :)
nie dość, że robisz piękne, niesamowite zdjęcia, do tego piszesz tak, że zapiera dech w piersiach. też bym tak chciała!
OdpowiedzUsuń