sobota, 7 kwietnia 2012

(nie)wyjątkowo, bo dzisiaj bez zdjęć, a z kawałkiem starej prozy; nieco sprzecznych myśli i wczorajszych westchnień, wystukujących w sercu chimeryczny rytm, który nocą - tuż pod poduszką - szepcze do ucha i kołysze nieśmiało w pokojowym powietrzu, w uśmiechach wiosennych kwiatów wiśni.

"Pokój"


Pokój był ciemny, pozornie wyzuty z przestrzeni, która – po oswojeniu wzroku z ciemnością – jednak istniała; co z tego, że pod grubą kurtyną szarawego mroku?
Panował w nim nieład form.
Fotele w stylu retro gryzły się z meblościankami z czasów PRL-u. Ściany zdobiła tapeta w wymyślne wzory, zupełnie niepasująca do minimalistycznych anty-ram, chroniących fotografie przed zniszczeniem, a na środku leżał przeokropny, puchowy dywan. Jego ostre kolory przebijały się przez tę burawą mogiłę, stanowiąc punkt odniesienia. Na białym parapecie, tuż nad peerelowskim grzejnikiem, stał biały storczyk, zwrócony w stronę przysłoniętego żaluzjami okna, natomiast z sufitu zwisał jaskrawoczerwony abażur, który, gdy tylko zapalało się światło, roztaczał w pomieszczeniu irytująco czerwoną poświatę.
Dominującą ciszę zagłuszyło leniwie szuranie. Wkrótce dźwięk przybrał na sile, a z ciemności wyłonił się zarys jakże nieidealnej, – bo męskiej – sylwetki. Mężczyzna wolnym i niezgrabnym krokiem ruszył w stronę okna. Żaluzje ze zgrzytem powędrowały do góry, a zamiast szarej ciemności pomieszczenie wypełniło szare światło, które bezczelnie zaatakowało oblicze ponad trzydziestoletniego człowieka.
Przymrużył oczy, wnętrzem dłoni musnął nieogoloną brodę, po czym wydał z siebie głębokie westchnienie.
Równie wolnym i niezgrabnym krokiem wyszedł z tego zagraconego kawałka przestrzeni. Cisza ponownie postanowiła dominować nad jakimkolwiek dźwiękiem, choć z większą niepewnością. Pleksiglasowe już szyby odbijały uliczny szmer, a odgłosy dochodzące z innego pomieszczenia, prawdopodobnie kuchni, docierały tutaj wyłącznie w postaci echa, które i tak zaraz ginęło.
Ten sam, nadal nieogolony i nadal nieidealny, mężczyzna ponownie zjawił się w tym dziwacznym pokoju – tym razem towarzyszyły mu duży, intensywnie żółty kubek oraz wczorajsza gazeta, której po prostu nie doczytał. Ze znużeniem przewracał strony przeznaczone na polityczne dyrdymały, aż w końcu dotarł do działu sportowego. Upił nieco kawy i drapiąc się po czubku nosa, prześledził wzrokiem wyniki kolejek ligi hiszpańskiej, angielskiej oraz polskiej. Gdy skończył, odłożył niechlujnie gazetę na krawędź stołu. Intensywny zapach kawy zaczął wypełniać pomieszczenie. Wsiąkał powoli w poduszki, wciskał się między zakurzone książki, rozkładał na podłodze i tworzył niewidoczny dywan, po którym nieświadomie stąpał. Położył dłonie na kolanach.
Posłał smętne spojrzenie na kalendarz znajdujący się tuż pod różnymi fotografiami. Sobota, piętnasty dzień lipca, duszne i parne, polskie lato. Przez moment przyglądał się dzisiejszej dacie; niespodziewanie zerwał się z miejsca. 
- Cholera, cholera, cholera, cholera – powtarzał gorączkowo pod nosem, wkładając wczorajszą parę wytartych spodni i nakładając na nagie ciało pierwszy lepszy t-shirt. Spojrzał na zegarek. Do kieszeni wpakował portfel, a kluczki od samochodu ścisnął w dłoni. – Cholera, cholera, cholera…
Wybiegł z pokoju. Przez moment w powietrzu unosił się zapach pośpiechu, zdenerwowania i pomału przebijającej się ekscytacji. Przez moment przez ciszę przedzierało się nieśmiało echo kroków, które wkrótce zniknęło wraz z zamykającymi się drzwiami.

Była noc. Na pewno nie wieczór. Letnie wieczory przejawiały się jasnością bez słońca, ostatnimi refleksami podsycającymi pastelowość kolorów igrających na niebie. Letnie wieczory to wrzawa pod oknami, to śmiechy, to podniosłe krzyki, to setki tysięcy kroków pozostawionych na chodniku.
Była noc, która stanowiła rozkoszne ochłodzenie po parnym, bezlitosnym dniu. O ile mrok oczyszczał i przykrywał wszelkie niegodziwości, o tyle światło obnażało nieczule wszelkie aspekty niegodziwej natury człowieka, a przynajmniej próbowało.
Była noc, a blask księżyca przedzierał się przez bloki i docierał aż tu, do ciemnego pokoju. Tworzył na podłodze spektrum przeróżnych cieni, przyczyniając się do stworzenia historii, za której świadka uchodziły wyłącznie ściany, nieme i blade.
Była noc, a przekręcający się w drzwiach zamek zakłócił magiczny powab pałętający się po mieszkaniu. Cisza po raz wtóry już dzisiejszego dnia została przytłumiona. Tym razem sprawcą jej zniknięcia był cichy, z pewnością kobiecy chichot, któremu wtórował podekscytowany męski głos, nieustannie coś opowiadający. Kroki. Podwojone kroki. Podwojone echo.
Szelest zrzucanych z siebie rzeczy, niezgrabny stukot obcasów, cienie nagich ciał tańczące na ścianach, chodzące miedzy zdjęciami wiszącymi w anty-ramach. Kanapa skrzypnęła pod ciężarem ich ciał, a drogę do niej torowały resztki jego ubrań i jej koronkowej bielizny. Kochali się godzinę, może dwie. Jęczeli z rozkoszy, dyszeli sobie do uszu i cieszyli się momentem absolutnej rozkoszy, która wraz ze wskazówkami zegara dochodzącymi do pełnej godziny, zmniejszała odległość do osiągnięcia apogeum. Pod koniec nie padły ani te niezbędne, ani jakiekolwiek słowa; usta otwierały się wyłącznie po to, aby wziąć haust dusznego powietrza. Spojrzenia wodziły po pomieszczeniu, nie po sobie – co z tego, że połączyli się w akcie miłości?
Nie łączyło ich nic. Nic. Nic. Nic – zresztą oni nie potrzebowali emocjonalnego sznureczka, kiedy jedynym pomostem spinającym ich ciała było pożądanie i potrzeba. Byli dla siebie przypadkowymi ludźmi. Tylko przypadkowymi ludźmi.

Przed czwartą postanowiła go opuścić. Z gracją lawirowała wśród labiryntu form, zbierając po kątach mieszkania rzecz, które rozrzucono w paraliżującym pożądaniu. Pośpiesznie założyła koronkowy stanik włożyła majtki, resztę ubrań zwinęła w kłębek, a na półnagie ciało zarzuciła ciemny płaszcz. Ulotniła się z mieszkania, pozostawiając po sobie wyłącznie zapach i kilka niewyraźnych wspomnień w pamięci śpiącego mężczyzny.

Gdy nastał ranek, wnętrze pokoju nadal wypełniała błoga ciemność, utrzymując pozór snu, w którym trwał trzydziestolatek. Jedynie kilka promieni tańczyło niespokojnie na podłodze, wiło się po puchatym dywanie i ginęło gdzieś przed stołem; mrok subtelnie załamywał światło. Kołdra zaszeleściła pod wpływem ruchu. Mężczyzna otworzył leniwie oczy i równie leniwie zamrugał, by oswoić się z tym dziwnym odłamem ciemności, wytwarzającym się każdego rana. Nie zdziwił się, kiedy ujrzał puste miejsce i prostujące się wgniecenie w poduszce. Życie w tym wypadku było cholernie przewidywalne. Cholernie.
Ludzie byli zbyt zapracowani, by znaleźć czas na stałe i wymagające pielęgnacji uczucie. Uciekali do świata paranoicznego indywidualizmu, egocentryzmu i ślepoty, która wcale nie wymagała czasu, by się odpowiednio rozwinąć. Nie była to jednak ślepota fizyczna – gdyby rzeczywiście za takową uchodziła, ludzkie oko nie dostrzegałoby niczego prócz wszechogarniającej ciemni. Została ona ugruntowana w podłożu psychicznym; można ją opisać jako samoistne wyparcie się czegoś, co pozwalało na bardziej wnikliwie wejrzenie. Oko współczesnego człowieka patrzyło powierzchownie, bo serce było zbyt rozleniwione i zbyt zajęte pompowaniem krwi, by znaleźć czas na rozkoszowanie się intensywnością życia.
A może…
A może ludzie rzeczywiście rozkoszowali się intensywnością życia, świadomi jego trywialności? Może tylko zmienili sposób na pogłębianie doznań, bo poprzedni przestał funkcjonować w tym modernistycznym społeczeństwie? Może po prostu podporządkowali go pod własny tryb życia?
Może wcale nie byli ślepi? A nawet jeśli… może znaleźli patent na tę duchową chorobę? Może stworzyli coś, co pozwala im widzieć? Może analogicznie stworzyli duchowe okulary?
Podrapał się po głowie, spojrzał ponownie na puste miejsce i uderzył kilkakrotnie zaciśniętą pięścią w poduszkę, powiększając wgłębienie. Sapał przy tym głośno, wyraźnie sfrustrowany.
Zamarł na moment. Dłoń miał wciśniętą w poduszkę, spojrzenie zabawiało załamujące się w mroku promienie światła.
Ludzie rzeczywiście rozkoszowali się intensywnością życia, ale robili to powierzchownie, gwałtownie, czasem nazbyt brutalnie i bezmyślnie. Byli nieświadomi znaczenia „rozkoszy” czy „intensywności”. Wzajemnie odzierali z siebie godność jak ubrania podczas dzikiego seksu w ubikacji – ubrania jednak zabierali, by ukryć wstydliwą nagość, godność porzucali w kącie, uważając ją za bezwartościową.
Opadł bezwładnie na łóżko. Rozłożył dłonie, przymknął oczy – wyobrażał sobie, że unosi się na łagodnych falach na samym środku oceanu. Słona woda wypycha bezwładne ciało do góry, wprawia w stan nieważkości; nirwana – najwyższy stan szczęśliwości.
Miarowe uderzanie żaluzji o okna wyrwało go z majaku. Pośpiesznie otworzył oczy, spojrzenie mimowolnie utknęło na suficie, ręce nadal tkwiły w pozycji prostopadłej do mężczyzny. Zawinięty w gorącej kołdrze, drażniony przez nieprzyjemne prześcieradło, z niewygodna poduszką pod głową.
Co śmieszne, życie potrafi zaskoczyć nawet, kiedy jest tak beznadziejnie przewidywalne. Człowiek przygotowuje się na porażkę, ale nie potrafi znieść tego cierpkiego posmaku rozczarowania, wprawiającego język w odrętwienie. Człowiek… człowiek tak naprawdę nie umie się oswoić, bo gdyby rzeczywiście tak było, urodziny nie wywoływałby ekscytacji, a śmierć smutku, desperacji i obawy. Przyzwyczajenie poniekąd graniczy z akceptacją. Widok ludzi z pistoletami w rękach, dźwięk syren, wypadki samochodowe, krew, głód, klęski pogodowe – to nadal zaskakuje; zdumienia i rozgoryczenia nie można ujarzmić.
Z niezbyt żarliwą chęcią zwlókł się z łóżka, pociągając za sobą kołdrę, która wkrótce wylądowała na podłodze. Przetarł dwukrotnie swędzący nos i powędrował do korytarzu, z którego skierował się w lewo, prawdopodobnie do kuchni. Krzątaninę przerwał dźwięk gotującej się w czajniku wody – szykował sobie poranną kawę.
Po upływie kilku minut wrócił do pokoju z kubkiem dłoni. Usiadł na krześle, nie przejmując się nagością. Przejrzał tę samą gazetę, co poprzedniego poranka; jeszcze raz wyraźnie zainteresował się tabelą różnych lig.
Gdy światło wpadające przez okno stało się wyraźniejsze i wcisnęło mrok do kąta, oderwał wzrok od gazety. Postanowił ogarnąć bałagan, jaki go osaczał ze wszystkich stron.

Ile czasu minęło? To wiedział jedynie kalendarz, który wisiał na ścianie. To wiedziały kartki z poszczególnymi dniami miesiąca, lądujące w koszu. To wiedział także mężczyzna, który codziennie obserwował betonowy krajobraz, roztaczający się za oknem.
Nocami przyprowadzał kobiety, porankami budził się sam, zaplątany w kołdrze i z mozaiką niepasujących do siebie wspomnień. Później parzył kawę, brał starą gazetę i pieścił spojrzeniem tę samą rubryczkę, pragnąc pogodzić się z piętnującym rozczarowaniem.
Gdy prowadził kobiety korytarzem, słychać było ich zalotny chichot, ale jego rozentuzjazmowany głos znacznie cichł, aż w końcu przestał się odzywać i tylko kierował je w stronę kanapy, pilnując, by na samym końcu nie miały na sobie choćby odrobiny niepożądanego materiału.
Nie potrzebował dużo czasu, by przeistoczyć ekscentryczne życie w niepokojącą rutynę, stanowiącą nawyk, którego nie można się oduczyć, przynajmniej nie własnowolnie.
Niby schował się pod kloszem monotonności, ale nie potrafił zmiąć w ustach tego do znużenia cierpkiego smaku. Nie potrafił. Nie. Nie. Nie. Zasypiał ze świadomością, że obudzi się sam, ale kiedy budził się sam, nie umiał zrozumieć tego nieznośnego uczucia i pełnej świadomości z własnego położenia.
Mimo upływu czasu, w pomieszczeniu nadal panował słodko osaczający i czasem gęstniejący mrok. Mimo upływu czasu, wszystko pozostawało niezmiennie na swoim miejscu, jakby przeniesienie jakiejkolwiek rzeczy przyczyniłoby się do zniekształcenia nieładu form. Przestrzeń wypełniał śmieszny cyrk zapachów – zapachów kobiet, z których wyciskał tyle, ile tylko mógł. Do sufitu unosiły się te lżejsze, morskie, ściany oblepiały owocowe i smakowe, podłogę wykładały mocne, trudne w określeniu, ale cholernie zmysłowe, kobiece. To pomieszczenie stanowiło istny wachlarz woni, istny album, tyle, że zmuszający nos do wysiłku, nie oczy.
Zapewne dalej kolekcjonowałby te zapachy, gdyby pewnej nocy nie usłyszał pukania do drzwi.
Nie, nie był sam. Tuż pod nim wiła się w spazmach rozkoszy jędrna kobieta.
Nie potrafił jednak zignorować irytującego pukania. Założył na siebie bieliznę i przeszedł prosty odcinek drogi, przez korytarz aż do drzwi frontowych. Otworzył je; nienaoliwione zawiasy skrzypnęły. Z salonu dało się zauważyć kawałek płaszcza, który niemal zlewał się z ciemnością wpadającą do korytarza.
Nie padły żadne słowa. Możliwe, że patrzyli sobie w oczy. Kobieta go przytuliła, ale nie odwzajemnił tego gestu. Stał, nieco osłupiały zaistniałą sytuacją. Monotonne życie potrafiło zaskoczyć, z tym, że to zaskoczenie do złudzenia przypomniało kubeł z więcej niż lodowatą wodą -  z ociosanymi kostkami lodu, których ostre krawędzie wżynały się w skórę.
Rzucił w jej kierunku kilka wyrazów. Odsunęła się od niego, coś odburknęła, a potem zniknęła. Zamknął drzwi, pośpiesznie wrócił do salonu, w którym znajdowała się równie zdumiona kochanka. Zaczął zbierać jej rzeczy z ziemi. Kiedy skończył, rzucił je w stronę kobiety.
- Ubierz się i wyjdź – nakazał ostro.
Chciała zaprotestować, otwierając usta, ale uciszył ją gestem. Z niedosytem zaczęła wkładać na siebie ubrania i w pośpiechu opuściła salon, później mieszkanie, pozostawiając w powietrzu kolejny nieokreślony zapach.
On natomiast usiadł na łóżku. Położył łokcie na szeroko rozstawionych nogach, a w dłoniach schował twarz.
Siedział tak do rana.
Kiedy promienie słoneczne z większą bezczelnością wpadały do pomieszczenia, usiadł przed stołem. Nie poszedł do kuchni zaparzyć wody na kawę, nie otworzył także wczorajszej gazety. Siedział spokojnie na krześle i opierał na splecionych dłoniach podbródek. Wzroku nie suwał po ciemności czy ścianach, a zatrzymał go na drzwiach.
Gdy ujrzał, jak klamka jest wprawiana w charakterystyczne – góra-dół – ruchy, zamrugał. Zmienił ułożenie rąk. Mimika, mimo nieznacznie uniesionych brwi, pozostawała nieustająco beznamiętna i znużona.
Z korytarza dobiegał stukot obcasów. Kobieta. Kobieta południem – takie wyłamujące się z jego rutyny. Szelest zdejmowanego płaszcza przyćmił chwilowo ciszę, umilkł także stukot obcasów. W progu stanęła niewysoka i drobna kobieta. Subtelnie zarysowaną twarz zaokrąglały dziecinnie ciemne loki, a oczy kolorze indygo patrzyły na niego niepewnie. Posłała mu blady uśmiech.
- Cześć. – Machnęła niezgranie dłonią.
Wskazał na krzesło naprzeciw. Usiadła.
- Będę ojcem? – zapytał, nawet na nią nie patrząc.
Skinęła potwierdzająco głową i splotła dłonie. Podczas wykonywania tego ruchu, loki zatańczyły wokół jej twarzy.
- Dzisiejszej nocy… - zawahała się. Odwróciła wzrok – była u ciebie kobieta, prawda?
- Prawda.
Nie wyglądała na szczególnie zaskoczoną czy rozczarowaną odpowiedzią.
- Ile ich było po mnie?
- Nieważne. Ty byłaś pierwszą…
- Pierwszą?
- Nie przerywaj mi – burknął nieprzyjemnie. – Byłaś pierwszą, która nad ranem mnie zostawiła, pozostawiając to cholernie poczucie samotności i żałości.
Umilkła. Spuściła wzrok.
- Wiesz… - Postanowiła na nią spojrzeć. – Minęły dwa miesiące, osiem tygodni, sześćdziesiąt pieprzonych dni, a to poczucie wcale nie schodzi.
Westchnął ciężko. Podrapał się po nosie. Znowu skierował spojrzenie na punkt budzący większe zainteresowanie niż ta kobieta.
- Sześćdziesiąt pieprzonych nocy z sześćdziesięcioma kobietami. Sześćdziesiąt pieprzonych poranków, podczas których wstawałem sam. – Zaśmiał się ochryple. – Wiesz, dlaczego to robiłem? Bo chciałem się przyzwyczaić. Chciałem stłamsić zawód, który powstał po tym, jak obudziłem się na rano po nocy z tobą. Im więcej kobiet miałem za sobą, tym jego posmak stawał się mniej dokuczliwy, ale nadal istniał. Zmusiłaś mnie do rutynowego życia. Znikłaś, ale wciąż uczestniczyłaś w czasie jego prowadzenia; byłaś tą gorzką tabletką, którą połykałem każdego poranka. – Ponownie skierował na kobietę wzrok. – Nie uwolnię się od ciebie, choćbym chciał. Jesteś goniącym mnie cieniem, najbardziej wyraźnym wspomnieniem, pałętającym się bezpańsko po mojej pamięci. Nie potrafię wyrzucić z siebie tej cząstki ciebie, którą tak bezczelnie zasiałaś…
Słowa wypowiedziane przez mężczyznę wprawiły ją w wyraźne zakłopotanie. Rozluźniła zaciśnięte dłonie, bo mięśnie zaczynały drętwieć. Położyła je na udach.
- To ty zasiałeś coś we mnie – stwierdziła spostrzegawczo, spoglądając wyraźnie na delikatne wypuklenie.
- Nie zrobiłbym tego bez twojej pomocy.
Tym razem ona wydobyła z siebie przygnębiający śmiech. Za nic nie przypominał uroczego chichotu, którym raczyła jego uszy tamtej nocy.
- Myślałem, że nigdy się nie zobaczymy.
- Zapoczątkowałam twoją rutynę, więc muszę ją też zakończyć.
- Zakończyłaś ją, dzisiejszej nocy.

Ze ścian poznikały anty-ramy, kalendarz, zegar. Półki meblościanki świeciły pustką. Kanapy nie zdobiły poduszki, a żaluzje zostały podciągnięte do góry, wpuszczając do pomieszczenia więcej światła niż przez ostatnie trzydzieści lat. Powietrze przestało pachnieć kobietami; unosiła się raczej w nim woń pożegnania i sentymentu. Nieład form został zaburzony; w pokoju panował pokraczny porządek, który miał przestać istnieć wraz z nadejściem nowego właściciela.
Miał być nim kolejny samotny mężczyzna.

7 komentarzy:

  1. O rany! przeczytałam jednym tchem... JA CHCE WIĘCEJ!!!! jesteś genialna!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie spodziewałabym się, że może przypaść do gustu. To miłe.

      Usuń
  2. podoba się! kiedy coś nowego?;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy teskt, też bym chciała przeczytać jeszcze :) jest kilka literówek no i kilka powtórzeń, ale i tak zdolna jesteś :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A i chciałam jeszcze pochwalić Cię za świetne porównania i kreatywne zdania :)

      Usuń
  4. I jeszcze jedno pytanie - jakiego obiektywu użyłaś do zrobienia zdjęcia z takim ładnym rozmyciem?
    http://4.bp.blogspot.com/-vyyKy52YFYo/T3wjaoriziI/AAAAAAAAAKA/br5yW7JM0S8/s1600/_DSC2330.jpg
    jaka ogniskowa i przeslona obiektywu?
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń